Czerwiec, ach ten czerwiec.
Z czym Ci się kojarzy?
Mi z białymi nocami, milionem zapachów, pierwszymi chabrami na łąkach wśród jeszcze niezebranych zbóż, długimi weekendami, pierwszymi kąpielami w roku pod gołym niebem – z tak długo wyczekiwanym przez cały rok przywitaniem lata.
Czemu zatem większość dzieci w wieku szkolnym (i ich rodziców), traci pierwszą połowę czerwca w pogoni za lepszym świadectwem i wyższą oceną? Czerwiec to czas kiedy uczniowie i nauczyciele próbują przekonać się wzajemnie o słuszności wystawienia jak najwyższych ocen podsumowujących cały rok szkolny. Jednocześnie kluczową rolę odgrywają tu rodzice, którzy często wprost deklarują swoje oczekiwania wobec świadectwa dziecka. Absurd ten dostrzegam już drugi rok z rzędu, mając córkę w klasie aktualnie 5, gdyż podobny trend rozpoczyna się właśnie w klasach 4-6.
Jakie są moje wnioski? Rok szkolny trwa 10 miesięcy, minus ferie zimowe, świąteczne i długie weekendy to – to daje łącznie ponad 8 miesięcy. Ocena wystawiana w czerwcu teoretycznie ma być wynikiem właśnie tych 8 miesięcy pracy. A jak jest naprawdę?
W rzeczywistości, w ciągu ostatnich dwóch tygodni roku szkolnego większość uczniów poprawia, a raczej naciąga swoje oceny z 80% przedmiotów średnio o jeden stopień do góry. I tak, jeśli w maju proponowana ocena roczna to 5, oznacza to, że może dziecko podciągnąć ją do 6, jeśli proponowaną oceną jest 4, dziecko może ubiegać się o 5, itd. Rok temu na uroczystości zakończenia roku pamiętam zdziwienie rodziców, kiedy zobaczyli ilość wyróżnionych dzieci. Nic dziwnego, jeśli większość ocen została wybłagana i naciągnięta. Ja się tylko pytam, po co to wszystko?
Na początku maja nasza córka pokazała nam swoje ćwiczenia z historii z całego roku – prawie puste. Na pytanie czemu nie są uzupełnione odpowiedziała, że nie musimy się przejmować, bo ona umówiła się z Panem nauczycielem, że jak nadrobi zaległości to na koniec dostanie piątkę. W związku z tym, że mała ma wrodzone predyspozycje menadżerskie i od przedszkola uwielbia koordynować wszystkim, nie wątpiliśmy nawet przez chwilę, że wszystko sobie załatwi z Panem nauczycielem.
Ważną rzecz powiedział jej wtedy mój mąż: “Nie chcemy widzieć 5 na świadectwie, tam może być nawet 2, dla nas ważne jest, co Ci dał ten rok nauki historii, czego się dowiedziałaś, co było dla Ciebie ważne, co odkryłaś w tej nauce.”
Co więcej, ciekawe jak strategia takiego działania od najmłodszych lat uczy dzieci cwaniactwa, wyrachowania oraz działania pod publikę. Nie pełnego zaangażowania i odpowiedzialności, tylko działania w napięciu i stresie, no bo co jeśli jednak nie uda się poprawić oceny? Jeden Pan podciągnie za wypełnione ćwiczenia, a z kolei nauczyciel wychowania fizycznego obniży za zbyt wiele absencji spowodowanych problemami zdrowotnymi.
Domyślacie się, co dzieje się z motywacją do aktywności fizycznej dziecka? Nie tylko w szkole, ale i poza nią?
Wracając do czerwcowych weekendów i gonitwy za lepszym wynikiem. Planowałam spędzić weekend ze znajomymi którzy mają dzieci w podobnym wieku. Okazuje się, że czasu brak. Dzieci się uczą. Robią dodatkowe prace, oczywiście żeby podciągnąć oceny. Jedno dziecko ma zakaz wychodzenia na podwórko jak nie poprawi ocen, innemu zabrano telefon.
O zgrozo, po co Wam to wszystko ?
Co dają Wam te dobre oceny i czerwony pasek? Co on takiego robi Wam w głowie? I dlaczego karmicie w dzieciach przekonanie, że te z paskiem są lepsze i ze trzeba się ścigać od małego? Przeraża mnie poziom rywalizacji wśród dzieci, a jeszcze bardziej przekonania dotyczące wagi ocen. Te dwa czynniki to trucizna wewnętrznej motywacji i zdrowego poczucia własnej wartości.
Czerwcowy pęd za czerwonym paskiem daje się we znaki nie tylko dzieciom, ale i rodzicom, którzy angażując sie emocjonalnie w ten chory wyścig zamiast pielęgnować relacje z dzieckiem w czasie wieczornych spacerów i rozmów. Skupiają swoją uwagę na wynikach, na wykonywaniu prac, wchodząc w rolę przełożonego nad podwładnym sobie dzieckiem.
Spotkałam dziś sąsiada, tatę dwóch córek, pyta czy też tak czekam na wakacje, bo on i jego żona strasznie są zmęczeni rokiem szkolnym, tą nauką i pracami domowymi. Ja nie jestem. Nauka i prace domowe to obszar, którym zajmuje się moja córka, nie ja. Moim zadaniem jest wyposażyć ją w narzędzia niezbędne do nauki i stworzyć jej optymalne warunki do rozwoju i edukacji. Nie ukrywam, że jest to jeden z elementów mojego rodzicielstwa, z którego cieszę się najbardziej – to, że potrafię odróżnić co moje, a co moich dzieci. Gryzę się czasem w język kiedy widzę, że praca domowa staje się zapomnianym na rzecz kontaktów towarzyskich bytem. Już chcę wejść w rolę tak przeze mnie nielubianej Pani Porucznik, by zacząć nakazywać i zakazywać. Jeśli jednak w dobrym momencie się zatrzymam, powiem sobie STOP i zadziałam w zgodzie ze sobą, wiem, że cenniejszą lekcją będzie dla moich dzieci świadome działanie. Jeśli nie odrobią lekcji, choć wiedzą, że jest to ich obowiązkiem, poniosą konsekwencje i jest szansa, że następnym razem ich własny głos w głowie odezwie się bez mojej interwencji.
Przeraża mnie ilość rodziców, którzy całą piękną, ale też trudną relację między rodzicem a dzieckiem sprowadzają do tak prozaicznego i mało ważnego elementu jakim jest szkoła. Świadomie nie użyłam słowa edukacja, lecz szkoła, gdyż w moim przekonaniu to dwie diametralnie różnie sprawy. Szkoła wyposaża w wiedzę teoretyczną oraz praktyczną z takich sfer: jak być sumiennym, punktualnym, podporządkowanym, ale również jak dobrze się ustawić i analizować jakie działania się opłacają. Czym zatem jest edukacja z mojej perspektywy? Edukacja to proces, który dzieje się przez cały czas w życiu dziecka. Dziecko najwięcej uczy się po prostu żyjąc i doświadczając życia. To te chwile, kiedy spacerując ze swoim przedszkolakiem po deszczu, ratujesz pełzające Wam pod nogami winniczki, te momenty gdy wspólnie pieczecie babeczki, sprzątacie pokój, lepicie babki z piasku. Powiesz, że to mało potrzebne rzeczy w życiu? A ja Ci powiem, że w moim odczuciu to są te najważniejsze i najcenniejsze, rozwijające również inteligencję emocjonalną dziecka.
Czerwcowy zawrót głowy związany z pędem za najlepszą oceną wyrabia szalenie destrukcyjne przekonania w głowach dzieci – między innymi to, że inteligencja mierzona jest wysokością średniej. Wczoraj moja córka zwierzyła mi się z rozmowy ze swoją koleżanką, która będzie mieć same 6 i tylko dwie 5 na świadectwie. Na argument mojej córki, że dla niej oceny nie są najważniejsze i że ostatnio cały czas wolny spędza na boisku i podwórku ze znajomymi, usłyszała od bliskiej koleżanki, że dla niej ważniejsze jest bycie inteligentną, a nie ładną i towarzyską… Mam szczęście, bo moja córka zna swoją wartość i wie, że oceny na świadectwie nie świadczą o jej poziomie inteligencji. Jak wiele jest jednak dzieci, które tym kryterium budują sobie obraz samych siebie? Jako gorszych lub lepszych od innych i co najsmutniejsze, jak u wielu osób taki mechanizm zostaje potem na większość dorosłego życia.
Czerwiec to cudowny czas w życiu moich dzieci. To wspaniały czas wypełniony prawdziwym rozwojem i nauką:
- przedsiębiorczości – sprzedając własnoręcznie upieczone babeczki i lemoniadę,
- kreatywności – wymyślając codziennie układy taneczne z koleżankami i kręcąc filmiki,
- altruizmu- organizując szkolna zbiórkę pieniędzy w ramach akcji charytatywnej,
- relacji i komunikacji interpersonalnej- przełamując się do zabawy z nowymi dziećmi,
- asertywności – dając “kosza” koledze, którego lubi ale którego dziewczyną nie chce być 🙂
A także wielu innych umiejętności, które będą jej fundamentem na całe życie. To te ziarenka będzie pamiętać mając lat 30, 40 a nawet 80 (moja babcia podobnie spędzała czas przed okupacją). A braki wiedzy dotyczące Starożytnej Grecji zawsze może nadrobić… jeśli tylko będzie miała na to ochotę.
A Wy, czego nauczyliście się w podstawówce? Jakie wspomnienia są w Was żywe, kiedy pojawia się ten temat? Jakie macie refleksje dotyczące nauki?